Wiewiórka Ruda

Wiewiórka Ruda

Wiosna tego roku przyszła wcześnie – tak jakby chciała wszystkim stworzeniom bytującym na Ziemi wynagrodzić nieprzyjemne dni do niedawna panującej, srogiej Zimy. W Starym Lesie pojawiły się jej pierwsze oznaki – u stóp drzew, przez szare podszycie tam leżące przedzierały się białe główki przebiśniegów. Drobne kwiatki z zaciekawieniem przyglądały się okolicy, ostrożnie wystawiając swoje delikatne buzie na działanie ciepłych, coraz cieplejszych promieni słonecznych. Te znowu, przewijając się między czarnymi jeszcze, grubymi i cienkimi gałęziami drzew, balansowały na nich elegancko, docierając bez przeszkód do ukrytych zazwyczaj zakątków lasu. Niechcący przemknęły się także po rudym grzbiecie Wiewiórki, sprawiając, że poszczególne włosy jej sierści zalśniły szeroką gamą kolorów – od świetliście żółtego, poprzez pomarańczowy do ogniście czerwonego.

Wiewiórka Ruda czując ich ciepło oraz życiodajną energię, postanowiła godnie przywitać swoją ulubioną porę roku. Chwilę tylko zabrało jej przypomnienie sobie, do którego ze swoich licznych schowków musi się udać, by wydostać z niego to, co potrzebuje – do tego pod starym dębem, co rośnie w Książęcym Parku. W samym jego centrum.

Żeby dostać się do Parku musi opuścić Stary Las a potem przedostać się na drugą stronę Małego Stawu…

ale dla Wiewiórki to nie było zbyt wielką przeszkodą, bowiem nigdy nie narzekała na swoją kondycje fizyczną i teraz też – śmigając niczym iskra pośród cienkich i wiotkich gałęzi wierzb porastających obrzeże stawu, przedarła się prędziutko w pobliże parku, potem: raz, dwa, trzy – w kilku długich susach przeskoczyła czarne, metalowe pręty jego ogrodzenia i już była wewnątrz. Tutaj szare, betonowe alejki spacerowiczów wiły się pomiędzy kobiercami białych zawilców, a z nich – niczym wykrzykniki wystawały ciemne pnie starych, wysokich drzew.

Wiewiórka Ruda – ciągnąc za sobą długi, puszysty ogon (swoją dumę) – błyskawicznie przebiegła, lekko przy tym podskakując, pustą przestrzeń dzielącą metalowy parkan od wnętrza Parku, zanurzając się od czasu do czasu w głębinach jednego z puszystych kobierców a niekiedy wyskakując z innego, by na ułamek sekundy zastygnąć w pozycji słupka, co dawało jej możliwość upewnienia się, że obrany kierunek jest dobry i nikt obcy nie stara się odwieść jej od pierwotnego zamiaru.

Zatrzymała się dopiero pod sędziwym dębem.

Jego, znajdujące się częściowo na powierzchni ziemi, pękate korzenie odchodząc od szorstkiego pnia we wszystkich kierunkach świata, wbijały się w twardą grudę wokół, dając jednocześnie schronienie licznym małym leśnym stworzonkom – żukom, myszom, dżdżownicom i podobnemu drobiazgowi – przyjaciołom i dobrym znajomym Wiewiórki.

– Tu gdzieś musi ona być, ta moja skrytka, tylko gdzie? – zamruczała cichutko parskając i marszcząc z niezadowolenia jasnobrązowy nosek.

Każde miejsce, w którym ukryła orzeszki wyczuwała już na odległość dzięki intensywnemu zapachowi, jaki unosił się ponad każdą jej spiżarnią, ponieważ jednak w tej skrytce nie było ani jednego orzeszka – musiała polegać jedynie na swoim instynkcie i pamięci.

Jej niezadowolone mruczenie okazało się jednak być nie tak bardzo cichym, bo z jamki znajdującej się pod jednym z korzeni wysunął się inny ruchliwy, ale tym razem różowy nosek. Potem cały pyszczek, za nim długie, sterczące na boki szare wąsiki, małe, okrągłe, błyszczące wilgotną czernią oczka, ciemna czuprynka a następnie sterczące na boki, niczym dwie obiadowe łyżki, uszy – na zewnątrz szarobure a wewnątrz również lekko różowe.

– A cóż to za hałasy? I to tak wczesnej porze!? – Wiewiórka Ruda usłyszała nagle poprzedzone rozzłoszczonym piskiem słowa.

– A witaj Myszko Bura, pora wstawać! – odparła wesoło, instynktownie usiłując wpłynąć na poprawę humoru Myszy Burej.

– Aaa… chyba jeszcze nie czas… – ziewnęła w odpowiedzi Mysz.

Malutkimi różowymi łapkami przetarła swoje zaspane oczka, po czym powoli, gderając z niezadowoleniem zaczęła cofać się w głąb jamki.

– Ależ moja droga, zatrzymaj się i spójrz tylko tam, na te kobierce zawilców.

Tu Wiewiórka Ruda wyciągnęła łapkę w głąb parku.

– Co ty za bzdury mówisz… przecież to tylko śnieg – stwierdziła Mysz powątpiewająco.

– Nie, to są zawilce – roześmiała się Wiewiórka.

Mysz wytrzeszczyła swoje oczka.

– Chwileczkę, tylko pójdę po okulary – powiedziała, po czym zniknęła w czeluściach swojego mieszkanka.

Kiedy wróciła, wyjaśniła Wiewiórce, że jest krótkowidzem i jeżeli chce dojrzeć coś, co jest daleko, to musi założyć okulary.

– Rzeczywiście… ale wczoraj jeszcze ich nie było… a jakie one ładne… – stwierdziła zdumiona, kiedy już okularach na nosie, dokładniej mogła przyjrzeć się okolicy.

– Tak, twój Park jest piękny wiosną – zgodziła się Wiewiórka Ruda.

– A powiedz – czego ty tutaj właściwie szukasz? Przecież ty mieszkasz w Starym Lesie – Mysz Bura zwróciła się do niej.

Wiewiórka wyjaśniła, że także w Parku ma swoje zimowe spiżarnie i właśnie chciała otworzyć tę, która znajduje się pod dębem Myszy, tylko nie bardzo pamięta, pod którym korzeniem ona jest.

– Tutaj? Tutaj wszystkie jamki są zamieszkałe… chociaż… tak jedna była pusta… aaa – pewnie to ta jamka, która kiedyś służyła mi za pokój gościnny… – zastanowiła się Mysz – jak wiesz, mam bardzo liczną rodzinę i bardzo często zdarza się, że któryś z moich krewnych jest przejazdem u mnie, więc wypada mi go przenocować, ale latem zeszłego roku wykopałam nowy pokój gościnny – z tamtego już nie korzystam, ze względu na panujące tam przeciągi, czy to właśnie o tę skrytkę ci chodzi…

– Nie wiem, jeżeli jest przewiewna, to być może… – odpowiedziała Wiewiórka niepewnie.

– Zaraz sprawdzimy! No chodźmy, bo teraz i tak już nie zasnę – poleciła Mysz energicznie.

Potem widząc niepewność Rudej, dodała:

– Spokojnie, już nie jestem zła na ciebie a te pierwsze wiosenne kwiatki naprawdę są bardzo ładne. Właściwie to gdyby nie ty, to pewnie bym je przespała.

– Tak, długo to one nie kwitną.

Tak rozmawiając zwierzęta przeszły na północną stronę podnóża drzewa, gdzie pod wygięciem jednego z korzeni znajdowało się zejście do podziemnej komórki.

– Tak, to chyba tutaj, poznaję okolicę! – zawołała Wiewiórka uszczęśliwiona.

– Tak? – to świetnie! – ucieszyła się Mysz. – No, to teraz pokaż, co takiego ty tam ukryłaś!

Wiewiórka nie potrzebowała żadnej dodatkowej zachęty – pospiesznie zagłębiła się w otworze zmarzniętej ziemi (tak że jedynie koniuszek jej puszystego ogona wystawał na zewnątrz) a po chwili pojawiła się z szarą, pękata plastykową torbą.

– Wszędzie ten plastyk, nawet pod ziemią! – żachnęła się Mysz.

– Ale, widzisz – tłumaczyła się Wiewiórka – to jest naprawdę wyjątek.

Potem wyjaśniła, że i ją samą złości, kiedy widzi plastykowe śmieci porzucone przez odwiedzających jej Las ludzi, ale w tym wypadku główna właściwość plastyku, jaką jest nieprzepuszczalność wilgoci, okazała się bardzo pomocną, bo dzięki temu mogła pod ziemią ukryć swój skarb i być spokojną, że nie zamoknie.

– No już dobrze, pokazuj! – zgodziła się Mysz, bo jej ciekawość wzięła górę.

Wiewiórka postawiła torbę przy krawężniku jednej z alejek, po czym sięgnęła łapką do jej wnętrza.

– Czy to jest to, o czym myślę? – spytała zniecierpliwiona Mysz.

Mysz obserwowała każdy ruch koleżanki a wielkość i kształt pakunku pozwalały jej wysnuć pewne nieśmiałe podejrzenie.

– Nie wiem o czym myślisz – odparła Wiewiórka śmiejąc się.

Potem wyciągnęła jeden but z rolkami, ten pasujący na jej lewą nogę, a następnie drugi, pasujący na prawą.

Obydwa buty były przyjemnego dla oka ciemnozielonego koloru, a umocowane pod nimi rzędy rolek były białe.

Wiewiórka ustawiła je przy krawężniku, po czym sama usiadła na jego krawędzi i zaczęła je zakładać.

– Widzę, że ty jeszcze coś masz w torbie… – Mysz Bura zaciekawiona zajrzała do jej wnętrza.

– Ach, wierz mi, reszta jest nieistotna – zapewniła ją Wiewiórka.

– No ale pokaż, co tam masz… – nie ustępowała Mysz.

– To są jedynie osłony na kolana i łokcie oraz takie specjalne rękawice chroniące przeguby dłoni.

– Też je założysz?

– Nie, ja już ich nie potrzebuję, bo bardzo dobrze jeżdżę na rolkach. W tamtym roku byłam najlepsza w naszym Lesie, lepsza nawet od Brązowego Misia, co od lat jeździ na rolkach.

– No, ale przecież całą zimą nie jeździłaś…

– Nie szkodzi – odparła Wiewiórka – z jazdą na rolkach jest jak z jazdą na rowerze, to jest umiejętność, której nigdy się nie zapomina.

u.v.

Noworoczny przeskok z 2021 do 2022, taki barani

(już trzeci od momentu wykrycia wirusa a drugi od oficjalnego ogłoszenia stanu pandemii) nie był specjalnie spektakularny.

Także prognoza pogody pierwszego dnia Nowego Roku, jaką pokazał mi mój iPhon nie była zachwycająca – wskazywała, że na dworze mokro i zimno, że (mimo siódmej nad ranem) ciemno a słońce pojawi się w tej części Europy dopiero za godzinę. Wyjrzałam przez okno w salonie i zarejestrowałam jedynie panoszącą się po okolicy głęboką, czarną pustkę, wypełnioną niespotykaną o tej porze ciszą – gdzie te wystrzały po-sylvestrowo-noworoczne? Te kolorowojarmarczne wyskoki nielicznych Beta-mans, co o północy dźwięczny głos kukułki przespali – rozciągnięci pod stołem, nurzając policzki w niezupełnie przetrawionej, kwaśnej zawartości własnego żołądka. Ci to bohaterowie dopiero o poranku następnego dnia, nadrabiając wątpliwej tradycji zaległości, zakłócali spokój tym, co chcieliby dłużej cieszyć się relaksem, jaki przynosiły ze sobą pierwsze dni nowego czasu.

Tak… sporo mieliśmy tego relaksu w ostatnich trzech latach.

No może z niewielkimi przerwami i niekoniecznie jedynie zaraz po nowym roku. Ale był. Przyzwyczajeni do przebywania w ruchu zbuntowaliśmy się w końcu i idąc z duchem czasu pod ramię przekwalifikowaliśmy się na zdalne sterowanie. Firmy na tym zyskały, zyskały i gospodarstwa domowe. A gospodarka światowa? Ta też. No może początkowo zdawała się popaść w lekkie zakłopotanie, ale szybko otrząsnęła się i teraz prosperuje nieźle.

Pandemia minie któregoś dnia – tak samo niespodziewanie jak się pojawiła, a my – bogatsi o doświadczenia ostatnich lat otworzymy kolejną kartę naszych dziejów.

Z najlepszymi życzeniami szczęśliwego 2022 roku! – moim czytelnikom – Ursula Vortag

Sport a corona

„… niech się dzieje wola Nieba!

Z nią się zawsze zgadzać trzeba.“ głosił Rejent Milczek, „Zemsta”, Aleksander Fredro

Już drugi rok pandemii mija.

Rozrosła się zaraza, dojrzała – już nie jest tym niezdarnie pełzającym, bladoróżowym pędrakiem z przełomu lat 2019 – 2020. W międzyczasie opuściła swój kokon a teraz rozwija skrzydła niczym tłusta, bura ćma. Chwilami zdaje się być pokonaną, bo medycyna chroniąc ludzkość, wypuszcza na rynek coraz to nowe środki przeciw niej. Wówczas zdaje się wycofywać. Jednak te zwodnicze momenty trwają krótko, coraz krócej – corona podnosi się i ze zdwojoną siłą uderza o jasno oświetlone szyby okien naszych domów. A może by tak zgasić te lampy? Może, kiedy zabraknie źródła pobudzającego ją do życia – zginie… ta ćma…

Zbliża się zima przełomu lat 2021/2022.

To według gregoriańskiego. Według żydowskiego będzie to już druga połowa Kisleva 5782 roku. Już teraz tak dzienne jak i nocne temperatury utrzymują się w tym zakątku Europy blisko punktu zerowego. Oczywiście mam tu na myśli skalę Celsjusza, bo według Fahrenheita albo i Kelwina miałyby inną wartość, co nie zmienia faktu, że jest – choć orzeźwiająco to jednak dokuczliwie zimno.

Przypuszczając, że zapowiada się przyjemny, prawdziwie zimowy okres, taki z zaspami i zasypanymi śniegiem rowerowymi ścieżkami (jednym słowem – wymarzony czas na narty) wyciągnęłam ze schowka swoje biegówki. Ostatni raz miałam je na nogach w zeszłym roku. Wtedy też musiałam pożegnać się z butami tego kompletu, bo ich trwający blisko dwadzieścia lat czas funkcjonowania niestety dobiegł końca. I tak długo wytrzymały, ale to „Salomony” co mówi samo za siebie. Pozytywnym był jedynie fakt, że rozleciały się pod koniec sezonu a nie na jego początku.

Wówczas rozsypujące się w palcach plastykowe resztki wyrzuciłam na śmietnik i więcej nie zaprzątałam sobie problemem głowy.

Dzisiaj, na kilka dni przed Chanuką, chcąc uczcić dzień wyzwolenia żydowskiej świątyni spod greckiego jarzma niewielkim prezentem – być też może wypadem w Alpy, postanowiłam zatroszczyć się o skompletowanie swojego wyposażenia narciarskiego.

W Sklepie Sportowym ekspedient tegoż poinformował mnie uprzejmie i niezobowiązująco, że umocowany na moich biegówkach typ wiązań wyszedł już z obiegu, co w praktyce oznaczało nie tylko kupno nowych butów ale i kupno praktycznie całego kompletu w postaci: biegówki, wiązania, buty i kijki.

Niezbyt byłam tym faktem zbytnio zachwycona, bo oznaczał on nieco większy wydatek niż zaplanowany, ale tak z drugiej strony na sprawę patrząc – czemu ten sprzedawca jest winien? Handluje tym co ma. Jakby miał buty pasujące do starego typu wiązań, to z pewnością by je chętnie sprzedał.

– No dobrze, jeśli tak sprawy stoją… – zgodziłam się nie namyślając się długo.

– Ale my nie mamy na składzie biegówek lecz jedynie narty zjazdowe – zastrzegł się.

– To wobec tego chciałabym złożyć zamówienie – powiedziałam uśmiechając się uprzejmie do niego.

Na to ekspedient podrapał się w głowę a potem oznajmił, że porozumie się z szefem:

– On jest lepiej obeznany w temacie – zapewnił mnie jeszcze, po czym przyłożył do ucha swój smartfon. Krótko porozumiał z kimś po drugiej stronie łącza, wyrzucając przed siebie kilka tajemniczo brzmiących pojęć – takich jak: klientka, zamówienie, nie wiem co robić, a następnie rozłączył się, by pospiesznie oddalić w głąb sklepu.

Widziałam jak stojąc w odpowiedniej odległości obserwował nadejście swojego szefa.

Ten pojawił się z niewielkim tabletem w dłoni.

Wysoki i wysportowany… sprawiał wrażenie człowieka, który każdą wolną chwilę spędzał w Alpach. Oczywiście w czasach sprzed pandemii…

Położył swój przenośny komputerek na blacie wysokiego kontuaru, przy którym stałam a następnie wywołał na jego ekranie oficjalną stronę Sportowca (firmy do której ten sklep należał) z szeregami aktualnie dostępnych na rynku wyposażeń narciarskich. Pospiesznie przewinął wizerunki biegówek, butów, wiązań i kijków. Wszystko to w ciemnych, ostrzegawczych kolorach, błyszczące nowością i na pierwszy rzut oka zdające się być dużo lepszym wyposażeniem niż to moje – dwudziestoletnie.

By przekonać mnie o wyższości nowych rozwiązań nad starymi, zaprezentował mi również krótki filmik ukazujący jak sprawdzają się one w praktyce.

– Dobrze, dziękuję, już zdecydowałam się dokonać zamówienia – skomentowałam ten pokaz nieco zdziwiona. Potem dodałam, że chciałabym jedynie przed transakcją dokładniej przyjrzeć się wskazanym przez niego modelom.

– Oczywiście, zgodził się, po czym dodał, że tak prawdę mówiąc, to oni są zobowiązani do wyprzedaży przede wszystkim tego, co aktualnie mają na stanie i właściwie nie wolno im zamawiać nic dodatkowego. Następnie dał mi adres innego, dużo Mniejszego Sklepu Sportowego, zapewniając, że prowadzi wyłącznie wyposażenie narciarskie, co może oznaczać, że być może akurat znajduje się tam na składzie to, co pani potrzebuje. Dodał jeszcze, że zwłaszcza kupna butów lepiej jest dokonać bezpośrednio, z przymiarką na miejscu.

Ekspedient w Mniejszym Sklepie Sportowym poinformował mnie uprzejmie, że nowego sprzętu narciarskiego a w tym i biegówek już od dłuższego czasu (praktycznie od początków pandemii, bo objęte nią kraje nie produkują) nie otrzymują, po czym wskazując dłonią na stojące wzdłuż ścian pomieszczenia regały, na których zalegały resztki zjazdowych larów i penatów powiedział, że zobowiązany jest do wysprzedaży tego, co ma na na składzie a zamawiać mu nic nowego nie wolno.

– Co się tu dzieje? – zapytałam samą siebie nieco podirytowana, kiedy z niczym opuszczałam sklep – przecież chyba niemożliwym jest zamknięcie wszystkich punktów z artykułami sportowymi w mieście. Jak tu wzmacniać własny system immunologiczny w obronie przed coroną, kiedy nie można uprawiać sportu!?

Pozwolić tej tłustej ćmie wziąć górę?!

u.v.

Czym skorupka…

Spostrzeżenia, wnioski…

każdy zainteresowany sprawą chce usłyszeć zdanie innych, by rozwiać własną niepewność – bo może jednak zdecydować się na szczepienie?

Ale tak z drugiej strony na tę sprawę patrzeć – szczepionka też nie daje stuprocentowej pewności, że wzmocni organizm na tyle, iż stanie się on odpornym na tego niemiłego wirusa.

System immunologiczny każdego człowieka jest inny, bo i same organizmy ludzkie różnią się nieco – mając za sobą różne historie chorobowe, rodzaj wykonywanej pracy czy ogólny tryb życia. Szczepionka natomiast, mimo że produkowana przez różne, rozrzucone w świecie firmy, posiada niezmienny skład i wywołuje u poddanych iniekcji niemal identyczne skutki uboczne – skutki bardzo niekorzystne dla organizmu, czasem nawet doprowadzające osłabiony jej działaniem organizm do śmierci.

Kiedy podczas jednego ze swoich codziennych biegów po zdrowie usłyszałam ze strony stojących na skraju mojej drogi osób słowa „Astrazeneka”, natychmiast zatrzymałam się, po czym podeszłam do nich, by spytać o pozwolenie przyłączenia się do kręgu słuchaczy.

Opowiadającą była starsza pani, która chętnie pozwoliła na to.

Odziana w strój do „biegu po zdrowie” stała w towarzystwie kilku młodych ludzi i z przejęciem relacjonowała przejścia kilku ostatnich dni swojego życia. Przysłuchujący się jej, z wyglądu najprawdopodobniej Azjaci nie odrywali wzroku od jej ust, a starsza pani chcąc zaspokoić ciekawość nowej słuchaczki, uprzejmie postanowiła rozpocząć swoją relację od początku.

I opowiedziała o tym, że od swojej kasy chorych otrzymała propozycję szczepienia.

Propozycja ta była rodzajem propozycji nie do odrzucenia, bo uzasadniona bardzo mocnymi argumentami przemawiającymi na korzyść zabiegu, wobec czego starsza pani, i tak przestraszona nękającymi ją codziennie czarnymi prognozami mediów, przystała nań.

Przystała, a już w kilka minut po szczepieniu, jeszcze w drodze z kliniki do domu, wpadła w panikę.

W domu chcąc uspokoić nerwy, postanowiła skierować myśli na coś nie związanego z tematem i włączyła telewizor, po czym usiadła na salonowej kanapie. Pech chciał, że akurat na ekranie ukazała się twarz redaktorki z kanału o aktualnych wiadomościach – pani redaktor zaznajomiła starszą panią z aktualnymi statystykami dotyczącymi reakcji zaszczepionych na szczepionkę.

Ogólnie przyjmuje się, że media mają obowiązek informowania społeczeństwa o wszelkiego rodzaju zagrożeniach – w związku z tym faktem ponownie dopadły starszą panią argumenty przemawiające przeciwko szczepieniu.

Chwilę później starsza pani odczuła niezmierną suchość w gardle, po czym opuściły ją siły a już wkrótce dało o sobie znać przyspieszone bicie serca. Po chwili starsza pani sięgnęła po leżący na stojącym obok niskim stoliku termometr. Zaniepokoiła się dodatkowo, ponieważ wskazał on jedynie trzydzieści cztery stopnie w skali Celsjusza i postanowiła nie zwlekając zasięgnąć rady lekarza domowego. Ten zmierzył pacjentce ciśnienie, a ponieważ było bardzo wysokie, skierował ją na pogotowie. Na pogotowiu otrzymała roztwór elektrolitów bezpośrednio zaaplikowany do żyły. Po dwóch godzinach ciśnienie jej na tyle spadło, że mogła pójść do domu. Na pożegnanie polecono uzupełniać płyny, w przypadku bólu głowy brać aspirynę oraz dużo spacerować.

Wówczas moje myśli skierowały się w stronę znajomej mi osoby, która w ostatnią sobotę poddała się szczepieniu – ona również przedtem otrzymała manipulacyjny list swojej Kasy Chorych, określający ją jako „pacjenta z przeszłością” i zalecający niezwłoczne poddanie się szczepieniu. Osobie tej po zabiegu również polecono uzupełniać płyny, brać aspirynę a w razie bólu serca czy nóg – konsultację lekarską.

By rozproszyć złe myśli, podziękowawszy uprzednio za możliwość usłyszenia historii, pożegnałam się życząc zebranym „trwania w zdrowiu”, następnie wznowiłam swój bieg po zdrowie.

Po powrocie do domu telewizyjne media powiadomiły mnie o tym, że duża ilość dorosłych pacjentów po iniekcji szczepionki o nazwie „BioNTech” zapadła na zapalenie mięśnia sercowego.

Zajrzałam do google i znalazłam artykuł zachwalający BioNTech oraz polecający tę szczepionkę nawet dzieciom od dwunastego roku życia wzwyż jako zupełnie bezpieczną.

I komu wierzyć?

U.V.

Ołów

Wewnątrz filiżanki łyżeczka pozostawiła brzydki, ciemny ślad.

Łyżeczka jest z metalu szlachetnego (o niezbyt jasnym znaczeniu tego określenia) a filiżanka jest fajansowa – barwiona pomarańczowo zewnątrz, wewnątrz natomiast jasnokremowa; cała pokryta przezroczystą glazurą. Właściwie jako chemiczka powinnam domyślić się powodu tego sinego śladu.

Domyślałam się, ale jeszcze nie chciałam uwierzyć – bo przecież mamy wiek dwudziesty pierwszy, wiek w którym taka sprawa jaką jest ujemny wpływ metali ciężkich na zdrowie człowieka, jest znana. Dzieci informowane są o niej w szkole a dorosłym przekazywany jest ten problem w codziennych wiadomościach, nie wspominając o licznych pracach naukowych, dostępnych praktycznie szerokim masom.

A wujcio google?

Mimo tego taki niewypał. Kto zawinił? Jak zwykle Chiny, bo produkują tanio, metodą – jak najwięcej przy najniższych kosztach produkcji.

Że to odbywa się kosztem zdrowia człowieka? – a niech tam – żyje się tylko raz a po mnie może być nawet potop.

Potop będzie, bo metale ciężkie wchłonięte przez ludzki organizm mają bardzo ujemny wpływ nań. Wywołane zaburzenia mogą przynieść nieoczekiwane skutki – przykładem jest upadek rzymskiego imperium, gdzie kuchnie zdobiły ołowiane garnki a doprowadzana do nich woda płynęła przez ołowiane rury. Kąpano się nawet w roztworze ołowiu, ale wszyscy byli szczęśliwi, bo ołów nie rdzewiał a produkcja wyrobów z niego była tania.

Ciężkie, sine chmury zasnuły niebo niczym ołowiana chandra. Caliguli chandra…

Ursula Vortag

Charli

W 2006 dwanaście karykatur Mahometa opublikowanych w Danii przez satyryczne pisma Danii stało się dla wyznawców Islamu symbolem europejskiego zepsucia.

Oburzyli się na to zachodni dziennikarze broniący wolności słowa będącej jednym z głównych filarów demokracji. Tutaj można by polemizować, bo bardzo cienką jest granica pomiędzy wolnością słowa a wulgaryzmem…

w odpowiedzi rząd Danii zapraszał teoretycznie obrażonych do dyskusji, ale obrońcy proroka bali się konfrontacji z inteligentniejszymi od siebie, bo na piaskach pustyni nie rozmawiano, prawo pustyni znało jedynie zbrojną agresję – taką podstępną, taką spod piasku. Poza tym jeszcze czuli się na lepszej pozycji, bo jeszcze marzyło im się bezkresne uzależnienie reprezentantów noblistów oraz badaczy kosmosu od znajdujących się na ich terenach złóż ropy. Jeszcze… więc kuli żelazo puki gorące a każdy pretekst uważali za dobry. Ten był bardzo dobry.

w 2019 rozpoczęła swoje żniwo zbierać pandemia Covid-19.

Teoretycznie uspokoiło się…

zaniepokojenie, chwila zastanowienia się czy jedynie cisza przed burzą?

na jak długo?

Ursula Vortag

Z salonu do komórki

Złość w nim wzrasta, bo tyle nieprzyjemnych rzeczy nie wydarzyłoby się, gdyby nie zostali tutaj podstępem ściągnięci.

Potraktowano ich jak rzecz.

Bezosobową, bezduszną rzecz.

Niczym mebel, który można postawić tam, gdzie się chce, nie pytając go o to, czy właściwie zgadza się być w nowym otoczeniu.

Tak po prostu – z salonu do komórki. Bo tego wymaga sytuacja.

Zastanawiającym był fakt, że mebel, a było to krzesło, uważało początkowo to nowe otoczenie za interesujące, oczywiście, że zauważało nieścisłości, inności – meble z nowego otoczenia były staroświeckie i reprezentowały różne warstwy społeczne. Większość z nich była częściowo uszkodzona i z tego powodu prawdopodobnie zgorzkniała. Ta zgorzkniałość powodowała, że wspominając swoją przeszłość, chętnie porównywały niektóre jej szczegóły z aktualnymi zdarzeniami, starając się przy tym mieć zupełnie inne zdanie na niemal każdy temat. Bo niektóre z tych gratów (jak krzesło zaczęło je w myślach nazywać) stały kiedyś w salonach a pamiętając jeszcze swoją minioną świetność, dziwiły się temu nowemu. Krytykując jego nieskazitelny stan, mówiły, że nie pasuje do nich, że powinno poszukać sobie innego lokum.

Krzesło przemilczało te nieprzyjemne szmery, starając się okazać, że spływają po nim, niczym woda po gęsi. Niezmiennie prościutko trzymając swoje oparcie, wmawiało sobie, że złe minie, że trzeba jedynie cierpliwie odczekać – nowe otoczenie musi się przecież przyzwyczaić do niego.

Ale nie wzięło jednego pod uwagę a mianowicie tego, że ono samo któregoś dnia dojdzie do wniosku, że coś tu nie tak. Że zdejmie różowe okulary i dokładniej przyjrzy się nieznanemu otoczeniu, że w następstwie tego stwierdzi, że to jedynie komórka pełna gratów z kontrowersyjną przeszłością.

Ursula Vortag

„Odrzut z eksportu”

before the time, s. time, Grażyna Hajewski c. mix, canvas, 40x30 cm n 104916dmmm

Już miesiąc minął, jak wypadły z zawiasów drzwi kabiny prysznica a ich smutno-szare, plastykowe okruchy rozsypały się po czarnych kafelkach łazienki Lokatorki.

Lokatorka niezwłocznie zgłosiła sprawę do swojego Ubezpieczyciela, bo to była kabina mieszkania, które wynajmowała – więc nie jej rzecz – ubezpieczenie powinno pokryć koszty usunięcia szkody.

Tymczasem ono nie było takie chętne i zwróciło się do spółdzielni mieszkaniowej. Potem pogrążyło się w nieprzeniknionej mgle oczekiwania na odpowiedź, bo i spółdzielnia nie była taka znów rozrzutna – chociaż sprawa niby jasna, ale może jakieś inne rozwiązanie się trafi…

Czas mijał ale jakoś nic się nie trafiało.

Na szczęście w spółdzielni był Cieć – rozważny jak to na ciecia z długoletnią praktyką przystało:

poradził, by sprawę przeciągnąć w czasie, ale ponieważ Ubezpieczyciel naciskał, zaproponował zmienić taktykę i sprytnie podsunął pomysł przekonania Lokatorki:

– najlepiej będzie, jeśli ona sama zgłosi się do nas z prośbą o naprawę – twierdził i sugerował – wtedy my już podsuniemy tej kobiecie pomysł pokrycia kosztów z jej własnej kieszeni.

Jednak nie przewidział jednego, a mianowicie tego, że kobieta potrafi myśleć, a ta, po zakończonej rozmowie z Cieciem, zrobiła małe podsumowanie aktualnego stanu rzeczy – ona, zawierając w swoim czasie umowę ze spółdzielnią mieszkaniową, zobowiązała się regularnie opłacać komorne a w zamian za to spółdzielnia zobowiązała się dostarczyć jej odpowiednio wyposażone, funkcjonalne mieszkanie. Ponieważ uszkodzenie kabiny nastąpiło już po raz drugi i w tym samym miejscu, oznaczać może to jakieś błędne rozwiązanie konstrukcyjne urządzenia. A jeżeli tak jest, to troska o rozwikłanie problemu leży tym bardziej w kompetencjach spółdzielni, która przyzwoliła na instalację tego „odrzutu z eksportu”, tym samym nie wywiązując się z umowy, bo nie zapewniając najemcy swojego mieszkania prawidłowej funkcjonalności tegoż.

Na rozwiązywanie problemów, z którymi boryka się spółdzielnia Lokatorka nie miała specjalnej ochoty.

Żałosne, podsumowała jedynie.

©Ursula Vortag, Germany 2019

Zegar

time, Grażyna Hajewski, countess, ink, pen, drawing, paper 25,4x17,7 cm, no 118919

Drewniana, wysoka i wąska szafa z ciemnego, najprawdopodobniej dębowego drewna i (jak wszystko tutaj) pokryta grubą warstwą brudnoszarego kurzu.
Oszklone drzwiczki w jej górnej części, oszklone drzwiczki w dolnej. Za tymi  w górnej kryje się tarcza staroświeckiego zegara, za tymi dolnymi zwisają łańcuchy z drobnych oczek. Mosiężne. Tak jak i nieskomplikowane zamknięcia drzwiczek – na haczyk. Górna część szafy skrywa okrągłą, najprawdopodobniej kiedyś pozłoconą, tarczę. Namalowane na niej cyfry tworzą dwa idealne kręgi – większych, oznaczających godziny i mniejszych, minutówek. Wszystkie czarne. Wszystkie łacińskie. No, może nieco upiększone kunsztownymi zawijasami… pewnie celem rozluźnienia atmosfery zamkniętej w sztywnych ramach pomiaru.
Ze środka tarczy, z jej centralnego punktu zegarmistrz wyprowadził wskazówki.
Dwie.
Jedna jest gruba i krótka – to najprawdopodobniej godzinowa a ta druga, długa i cienka to minutówka.
I one są czarne. Tak jak i cyfry.
Wyraźnie czarne. Mimo że lakier na nich zdążył już nieco przyblaknąć.
Stary jest ten zegar. Stał długie lata tu na strychu tej zapomnianej przez świat rudery, jakby czekając na swój czas.
Uruchomić go?
Ale jak, by nie uszkodzić przy tym tego antycznego mechanizmu.
Chociaż, tak prawdę mówiąc, to na zbyt precyzyjny ten rupieć nie wygląda – to ruska robota, solidna, widać od razu, że to takie gniotsja-nie-łamiotsja.
Już! Nie zastanawiać się zbyt długo i niepotrzebnie. Teraz i tak nie chodzi, a może będzie…
Tyka.
I to głośno.
Trach – gruba, godzinowa wskazówka odpadła.
Nie wytrzymała napięcia czasu.
Sprężyny pojękują jeszcze nad tą wielką stratą, głośno i z przejęciem – niczym płatne płaczki…
wreszcie uspokoiły się, przebolały.
Pozostała, długa minutowa wskazówka rusza.
Ale nie powoli, jak przystało wiekowej, dostojnej damie lecz gwałtownie – niczym w wybuchach niezrozumiałej histerii przeskakuje od jednej czarnej kreski oznaczającej minutę do drugiej.
Tak, tak, tak! – W nieustającym rytmie do przodu, po zakrzywionej linii, w kontynuacji nieskończoności czasu, której ktoś chciał nadać oblicze, wokół tarczy.
W jednym miejscu trze o nią wyraźnie, ale nie zatrzymuje się – pchana siłą zębatych kółek zgrzytającego mechanizmu. Ściera jedynie wieloletni kurz wraz z resztkami złotej farby.
Drobinki sypią się na podłogę pod zegarem.
Długą muszą przebyć drogę zanim do niej dotrą.

Jeśli w ogóle dotrą, bo może zdarzyć się, że przeszkodzi temu nieoczekiwany powiew zimnego powietrza.

©Ursula Vortag, Germany 2019

Chmury

  • Twój barszczyk jest mało ostry.

Oświadczyła, po czym ogłosiła wszem i wobec, tonem nie uznającym jakiegokolwiek sprzeciwu, że poszuka w internecie przepisu na ostry barszczyk.

  • W Internecie? I co, zaraz też zobaczysz na ekranie smak tego barszczyku? – zauważył złośliwie Mac.

A jednak.

Widziałam, że w ma wielką ochotę uśmiechnąć się, ale nie zrobi tego, by nie rozzłościć siostry, bo ta jego uwaga miała jedynie za zadanie wprowadzenie do przedświątecznej atmosfery niewielkiego elementu mającego ją rozładować. No bo po jakie licho to sztuczne napięcie, obowiązek pogoni za prezentami i te dyskusje o tym, co na stole musi być? Koniecznie! Nie musi. Każda pani domu jest jedyną i niepowtarzalną, jej dom i jej stół jest także jedynym i niepowtarzalnym. Wobec tego faktu nie powinna ona ulegać tym jakimś nieskoordynowanym próbom wpłynięcia na jej osobistą opinię, przeprowadzanym przez obciążonych nadproducyjnością własnych firm przedsiębiorców, którzy, nie za bardzo wiedząc, gdzie z własnym towarem, wykorzystują każdą okazję jego zbytu. Takie rodzinne uroczystości są wspaniałym rynkiem dla nich.

Ale nie nasz stół.

Nie mój stół.

Na wiele spraw poglądy Maca były inne niż jego siostry a i on sam był inny.

Sprawiała to czteroletnia różnica wieku?

Niewielka, ale pozwalająca rodzeństwu, w jego pierwszych latach życia, na indywidualny rozwój.

Bardzo byli za sobą. Mimo, że pokończyli różne szkoły, mimo że nie mieli wspólnych znajomych, także ich życie zawodowe wyglądało zupełnie inaczej – Mac, kierujący prawniczą kancelarią, co prawda jeszcze nie jej szef (ale z widokiem na to stanowisko) i Malvina – krytycznie podchodząca do wszystkiego, co ją otacza i otwarcie komentująca wszystko, to, co ją drażniło.

Ona już była szefową biura, tyle, że transportowego.

Obydwoje pewni swojego zdania, lubiący przeforsowywać je i budzący zaufanie otoczenia.

  • Podobno został opracowany taki specjalny program, umożliwiający odbieranie zapachów przez internet – powiedziała na jej obronę Katarzyna, narzeczona Maca.

A moja córka w podzięce ugryzła ją w rękę:

  • Poważnie? Bo większej bzdury nie słyszałam.
  • A tak, poważnie, i to nie jest jakiś tani kawał aprilisowy – zapewnił Mac, stając po stronie swojej przyszłej i obecnej.

Po czym zaczął objaśniać, że w programie chodzi o konfrontację zmysłów wzroku ze zmysłami smaku, których to źródło znajduje się w odpowiednich obszarach mózgu.

Spojrzałam spod oka na Katarzynę.

Ta wielka, ta ruska nie pomagała i nie tłumaczyła nikogo. Nie oczekiwała też z żadnej strony wsparcia czy obrony swojego zdania – ona brała sobie to, na co akurat miała ochotę, nie zważając na spustoszenie, które za sobą pozostawiała.

Katarzyna Wielka.

Moja synowa była inna – przyjemna, ugodowo nastawiona do całego świata, ze zrozumieniem wszystkich jego problemów.

Dobrali się z Macem wspaniale.

Także i tym razem, przewidując nadciągające chmury, próbowała je zawczasu rozproszyć.

Przyszłam jej na pomoc, bo i ja zauważyłam szarość na horyzoncie:

  • Barszczyk nie musi być i nie będzie.
  • Nie?!

Trochę zdziwiłam się, obserwując ich reakcję.

Ale tak prawdę mówiąc, to niby skąd mieliby wiedzieć, że najlepszą potrawą uświetniającą przyjęcie rodzinne jest zupa grzybowa?

Ja sama nie przykładałam do tej pory wagi do rozmów właśnie na ten temat, bo w moim domu rodzinnym był on sprawą tabu. Bo za zasłonką w salonie ukrywała się minora. Bo ci, co jawnie obnosili się ze swoją tożsamością byli degradowani w społeczeństwie. Nieuznawani przez system.

A to, co przychodziło z zewnątrz mogło być nieścisłe (tak delikatnie sprawę przedstawiając), a mniej delikatnie – po prostu zanieczyszczone, nie koszerne.

Bo, co prawda zakłada się, że źródło jest jedno, ale te tysiące przekazów, różniących się między sobą nie tylko szczegółami ale i sensem tekstu.

A sens tej całej historii był taki, by w swoim czasie wprowadzić rozłam w starym porządku, bo znudził się, bo człowiek potrzebuje zmian.

Owszem, lubi to, co znane, ale od czasu do czasu pozwala sobie na coś nowego, by odmienić punkt spojrzenia na sprawy, z którymi nie daje sobie rady.

Nadeszła pora na zupę grzybową, z lanymi kluskami, ze smażonym sandaczem i sałatką z czerwonej kapusty. Oczywiście kompociku z suszu nie będzie mogło zabraknąć.

I hałki.

No i dreidel.

Koniecznie!

Hanukkah bez dreidla, to nie Hanukkah.

©Ursula Vortag

Kaprys

nocturne, Grażyna Hajewski, Germany 2004, oil, canvas, 40x30x2 cm, no 116018c

Chciał ukraść księżyc.
No tak, ale to Słońce…
zdaje się być przeszkodą nie do pokonania…
ten szary głaz należy przecież do jego Systemu, a Słońce, niczym dobry szef, broni swoich podwładnych.
Tak, ale czy Ziemia nie ma do niego większych praw? Podobno był niegdyś jej częścią – według starej legendy, kiedyś, w zamierzchłej przeszłości kosmosu w Ziemię uderzyła planetoida Thea, a w wyniku tej katastrofy ukruszył się spory Głaz, po czym wystrzelił w przestrzeń niczym odłamek granatu. Ziemia nie chciała tracić swojego i omotała Głaz sidłami swojej grawitacji.
Teraz zdają się być nierozłączni… ich wpływ na siebie jest olbrzymi, przypomina nieco wzajemne uzależnienie się małżonków od siebie. Najistotniejszym są zmiany pogody na planecie, ruchy mórz i oceanów, ba nawet nastroje Ziemian.
Na Ziemi.
Jaki jest wpływ Ziemi na Księżyc? – tego jeszcze nie wiemy.
Dowiemy się pewnie dopiero wówczas, kiedy na Księżycu wybudujemy stację Meteo.
Może wobec tego będzie mógł liczyć na jej wsparcie w tym przedsięwzięciu. Jakby nie było chce naprawić błąd Universum.
Gdzie ukryje zdobycz w razie powodzenia?
No – w wodach Pacyfiku.
Dlaczego właśnie tam?
No, bo to właśnie on zawdzięcza swoje istnienie tej katastrofie.
Wówczas wyrwa po Księżycu szybko napełniła się wodą. Dzisiaj nazywamy ją Pacyfikiem.
Podniosą się wody Planety, jeśli to zrobi?
Chyba nie tak bardzo, a poza tym są na Ziemi regiony, które koniecznie potrzebują nawodnienia – choćby taka Sahara czy Indie…

Kurz

Niedzielne wczesne przedpołudnie, słonko jeszcze za koronami rosnących przed domem, bladoróżowo kwitnących magnolii. Jakiś ptak trelami zaprasza partnerkę do romansu.  Na taras wpada podmuch przyjemnego, wiosennego wiaterku. Otwieram laptopa, by dowiedzieć się, czy moje obrazy, znalazły już nabywcę. Cisza i spokój przedmieścia… „Bum, bum, bum, tata-rata, bum, bum!” – rytmiczne słowa rapera rozdarły ją w pewnym momencie dosłownie na dwoje. Jakiegoś tam rapera, jednego z tych, co chcieliby bardzo, by zwano ich muzykami, jednego z tych licznych, aktualnie będących na fali.
Najprawdopodobniej na tej, co napłynęła do nas z południowego wschodu. Z Arabien – powiedziano by wcześniej. Zalali Europę, bo nieszczęście u nich.
Poplecznicy Talibanu i inni Afrykańczycy, którym obecne rozdanie kart nie przypada do gustu, skorzystali z okazji i zabrali się z nimi.  Na auto-stop.
No i zafundowali nam rozgrywki wyprawy krzyżowej.
Takie na miarę dwudziestego pierwszego wieku.
Ale czego szukają w Europie Afrykańczycy?
Z pewnością nie kierują nimi względy religijne, bo Afrykańczycy, to tak jak i Europejczycy – w większości Chrześcijanie. No więc czego tu szukają? Przygody? Rozróby? Nowego terenu do podboju? Całą Amerykę mają dla siebie.
Ale chyba ciasno im tam, więc doszli do wniosku, że pora gdzie indziej szukać szczęścia.
Pewnie tak.
Bo z tymi wyznawcami Islamu sprawa jest jasna – dla „jedynej, prawdziwej” wiary poświęcą nawet swoje życie.
„Bum-tarara, bum, bum, bum…” biały Volkswagen, z którego radia, przez otwarte okna auta, wydobywają się te dźwięki, bierze elegancki zakręt na parkingu przed domami, po czym ustawia się na prostym pasie jezdni alejki leżącej między trawnikiem a piaskownicą dla dzieci.
Siedzący za kierownicą Arab, żywiąc głęboką nadzieję na to, że wyprowadzi go ona z nudnego, peryferyjnego osiedla do bardziej rozrywkowego centrum miasta, dodaje gazu.
Marynarz szerokich, aglomeracyjnych wód.
Silnik wyje i na chwilę zagłusza ochrypły głos rapera.
Z natarczywym zdecydowaniem młodego mężczyzny wyruszającego na podryw – startuje. Koła samochodu (niczym łapy kundla, oznajmiającego otoczeniu „właśnie zrobiłem kupkę”) przez moment grzebały w asfaltowej nawierzchni jezdni, odrzucając na boki prawie niewidoczny pył.
Pył jest wszędzie. Bo takie są prawa natury, bo wszystko się rozpada, łuszczy, ściera. Obraca w kurz.
Kurz. Jedynie to pozostawił po sobie.
I zniknął w oddali.

Symbol czarodziejskiej różdżki nagle nabrał nowego znaczenia…

Wina innych

black, Grażyna Hajewski, Germany 2017, drawing ink, pen, paper A4, no 113717

Przykrość i zaskoczenie,
a w żałości złość…
jakieś nieśmiałe przypuszczenie –
tak wiotkie, a jednak:

pewnie to słów niezrozumienie…
treść przesłania wyjaśnić mus –
niczym koszmaru tchnienie
z jakiegoś dawnego snu.

W niwecz poszły chwile pomnień dni bolesnych,
czarnym dymem goryczy wypełnionych dni?
Nie pozwól uczniom mistrza rzezi i pożogi
W wodach Wisły spłukać winę ojców swych!

Ursula Vortag, Germany 2018

Ten inny

„Obca myśl, obce słowo –

tak nieznane, że aż boli,

pod drzwiami jakieś kamasze,

kłuje wzrokiem – nie ulegaj tamtej woli.

Wyciąga ręce po nasze! 

 Odważny –

żądać tego, co moje.

Sam tworzyć – nie jest w stanie,

ten inny,

nie godny pięknych pokoi.

Ty, pustyni karakalu – 

obsesji całunem okryty –

 na swą szansę czekasz –

w wysiłku daremnym.” 

Ursula Vortag, Germany 2018

 

Chwila

Niczym żar nad Negew piachem,
co rozpala zmysły –
twórca mostu nad otchłanią,
uczuć poryw wzniosły.

O, iskry błysku tajemny! –
mgnieniu zielonego oka.
O, kosmosie niepojęty! –
lecz to magia, nie opoka…

Planet szlaki niezmierzone,
gwiazd mgławice, słońc poświaty,
chęć poznania niespełniona…
nie te czasy, nie te czasy.

Gdy misterium wchłonie pamięć –
głębia mrocznej nocy,
w braku słów, w braku uczuć,
ulegnie przemocy.

Złotej kuli treść
nie zniknie w tumanie –
na Jumanji! – nieś nam wieść!
Graj Cyganie, graj Cyganie!

Witam na moim blogu!

„…Tam derkacz wrzasnął z łąki, szukać go daremnie,

Bo on szybuje w trawie, jako szczupak w Niemnie;

Tam ozwał się nad głową wiosny ranny dzwonek,

Również głęboko w niebie schowany skowronek;

ówdzie orzeł szerokim skrzydłem przez obszary

Zaszumiał strasząc wróble, jak kometa cary;

Zaś jastrząb, pod jasnymi wiszący błękity,

trzepie skrzydłem skrzydłem, jak motyl na szpilce przybity,

Aż ujrzawszy śród łąki ptaka lub zająca,

Runie nań z góry jako gwiazda spadająca…”

Adam Mickiewicz

 

 

Taka myśl

dance, Grażyna Hajewski Germany 2017, drawing ink, pen, paper, no 113817

Poloneza czas rozpocząć,
choć zawieja wyje,
pójdziem w tany moi państwo –
już, dopóki żyjem.

Nie straszna nam zamieć,
nieprzychylny losu wiew,
gorąc serc, umysłów chłód…
na Kajfasza! Wołaj gniew!

Weźniem sanie głębokie –
gnać będziem kuligiem.
Wilczym futrem je wymościm,
bo bezdroża, dusz elegien.

I zawezwiem półk ułanów,
do zabawy skorych,
ci oczyszczą nam drożyny
i przeczeszą bory.

Ułani, ułani –
ojczyzny ostrowie,
chronić czynu wielki sens
przyszło im po nowie.

Marzeń moc wskrzesić czas,
ten dzień jest nam dany,
poloneza nutą
pójdziem w tany, pójdziem w tany.

@Ursula Vortag, Germany 2017

Bajki z mchu i porostów

No i stało się – jeden nieuważny krok wystarczył, by łapka Wiewiórki Rudej zwisła bezładnie. Prawa łapka. Niezbędne zabiegi operacyjne przeprowadzono w Leśnym Szpitalu pod uważnym okiem Chirurga Misia, słynącego z ustawiania kości. Potem nastąpił długi okres rekonwalescencji – nieporównanie dłuższy niż ta chwila nieuwagi w Parku. Wlókł się ten okres, ślimaczył, wydawałoby się, w…

… w taki sposób natura zdobywa dla siebie kolejne nisze…

No i stało się – jeden nieuważny krok wystarczył, by łapka Wiewiórki Rudej zwisła bezładnie. Prawa łapka. Niezbędne zabiegi operacyjne przeprowadzono w Leśnym Szpitalu pod uważnym okiem Chirurga Misia, słynącego z ustawiania kości. Potem nastąpił długi okres rekonwalescencji – nieporównanie dłuższy niż ta chwila nieuwagi w Parku. Wlókł się ten okres, ślimaczył, wydawałoby się, w nieskończoność, bo tak prawdę powiedziawszy – co ma robić wiewiórka, kiedy zwichnie sobie łapkę? O bieganiu po gałęziach drzew może sobie jedynie pomarzyć. Również o swoim popisowym numerze – skokach z drzewa na drzewo, takich eleganckich, takich przelotowych, z zawiśnięciem przez moment w powietrzu. Nie powie, że nie próbowała – owszem, ale już po pierwszej próbie, kiedy jej ciało skręciło się niezamierzenie w prawą stronę – zaprzestała, nie chcąc ryzykować kolejnego nieszczęścia. Przepisaną przez Misia fizjoterapię odbierała jako zło konieczne, ale ergoterapia znalazła w jej oczach uznanie – szczególnie to, podczas ostatniego posiedzenia zaproponowane przez panią terapeutkę ćwiczenie z lustrem, którego rezultatem miała być wycena przestrzennej orientacji Wiewiórki. Zdała ten test na piątkę z plusem. Teraz stoi na wewnętrznym balkonie Prywatnej Medycznej Praktyki Lisów czeka na kolejne posiedzenie. Wysoko jest ten balkon podwieszony, bo aż na dziesiątym piętrze. A ona na nim, bo pojawiła się pięć minut przed wyznaczoną godziną. Wejść do środka nie może, bo w Praktyce obowiązują jeszcze reguły z czasów ostatniej pandemii corony, więc czeka grzecznie, aż ją poproszą. W międzyczasie podziwia widok, jaki rozciąga się w dole, za balkonową balustradą – zielony skwerek podwórza otoczony kompleksem z białego betonu oraz dach stojącego na przeciw budynku. Budynek jest niski a jego dach płaski i pokryty barwnymi łachami niewielkich, zbitych ze sobą roślin. Już z daleka mogła poznać, że to mchy i porosty – najprawdopodobniej samosiejki. W taki oto sposób natura zdobywa dla siebie kolejne nisze, myślała – najpierw wysyła swoje czujki w postaciach mchów i porostów. Te maleństwa, niewymagające zbyt żyznej ziemi i zadowalające się kroplą brudnej wody, zapuszczają swe mocne korzonki gdzie się da, gromadzą wilgoć w swoistej dla siebie gęstości istnienia i dzięki fotosyntezie wzbogacają znajdujące się pod nimi drobiny piasku w odżywcze substancje, dając tym samym możliwość do zaaklimatyzowania się roślinom z wyższej sfery (takim jak stokrotki, czy mlecze). W miarę jak warstwa podłoża grubieje, przychodzi kolej na trawy, potem na wiotkie brzózki. Natura jest wspaniała, zastanawia mnie tylko, czy ten dach to wytrzyma… – podsumowała złośliwie panna Ruda, zwracając się w stronę Praktyki, bo właśnie usłyszała wesołe i zapraszające „Halo!” swojej Terapeutki. Ciekawe co dzisiejszy dzień przyniesie… u.v.

No i stało się – jeden nieuważny krok wystarczył, by łapka Wiewiórki Rudej zwisła bezładnie. Prawa łapka. Niezbędne zabiegi operacyjne przeprowadzono w Leśnym Szpitalu pod uważnym okiem Chirurga Misia, słynącego z ustawiania kości. Potem nastąpił długi okres rekonwalescencji – nieporównanie dłuższy niż ta chwila nieuwagi w Parku. Wlókł się ten okres, ślimaczył, wydawałoby się, w…

No i stało się – jeden nieuważny krok wystarczył, by łapka Wiewiórki Rudej zwisła bezładnie. Prawa łapka. Niezbędne zabiegi operacyjne przeprowadzono w Leśnym Szpitalu pod uważnym okiem Chirurga Misia, słynącego z ustawiania kości. Potem nastąpił długi okres rekonwalescencji – nieporównanie dłuższy niż ta chwila nieuwagi w Parku. Wlókł się ten okres, ślimaczył, wydawałoby się, w…

„Na nieznanym terytorium”

W dzień po operacji

Cisza jest wskazana,

Lecz personel ma to gdzieś

I szaleje już od rana.

W progu sali staje,

Na miotle się wspiera,

W tył odrzuca włos długi i czarny,

Nos, jak hak w górę butnie zadziera.

Głosem jak z Hadesu głębin –

Swoich praw się dopomina –

Czarne dziewczę,

Baba Jaga – współczesna domina.

Grzmiąc tak z dala

Paszczę bezzębną rozdziera:

„Ktoś w tym pokoju

Ręczniki podbiera!”

O jutrzni omanie

W bólu tuman owity…

Pacjent oczy przeciera –

Już dość tej kobity!

u.v. cykl „Szpitalne dygresje”

Gąska Szara

Słońce stało już wysoko na niebie, kiedy Gąska Szara się obudziła.

Zaspałam – stwierdziła z przerażeniem, mrużąc oczy, ale złociste promienie, które uprzednio przedarły się przez gęste listowie szuwarów, wyszukały ją i teraz ślizgając się po jej piórkach zachęcały do zabawy w zajączka, nie przestawały drażnić.

Jednak Gąska nie miała ochoty na zabawę – błyskawicznie uniosła się na swoich szarych nóżkach, rozprostowała mocne skrzydła przeciągając się a wstrząsając przy tym swoje szare upierzenie, strzepnęła z niego resztki snu. Słoneczne promyki, cofnęły się obrażone odmową a stateczne szuwary zaszumiały, kiedy Gąska wyskoczyła z nich w pośpiechu i nadziei, że może jeszcze nie wszystko stracone.

Wszystkiemu winien ten Rudy Lis, myślała będąc już w drodze – o późnej porze zachciało mu się jeść i o północy pobudził Kury z graniczącego ze stawem gospodarstwa. Te z kolei narobiły takiego hałasu, że Gąska nie mogła zmrużyć oka jeszcze długo po tym, jak ich napastnik ukrył się z powrotem w lesie. I to pomimo że sama znajdowała się wówczas w przytulnym gniazdku, co wymościła sobie w gęstych zaroślach trzciny wodnej, która tego roku wybujała prawdziwie – teraz, pod koniec lata, pyszniła się ciemnozielonym listowiem a plątanina, jaką tworzyła wraz z bagiennym skrzypem i wodną rzęsą, utrudniała przedarcie się w jej głąb każdemu drapieżnikowi.

Dopiero nad świtem Gąskę zmorzył sen, było to tak jakoś na godzinę przed zbiórką – jeszcze mam trochę czasu, zdrzemnę się tylko na krótko a Kogut z gospodarstwa z pewnością mnie obudzi, myślała wtedy z nadzieją, rezygnując z walki z ciężko opadającymi powiekami.

No i przespała świt.

Czy Kogut też?

Może tak zdenerwował się tym nocnym wyskokiem Lisa, że i on zaspał… wysunęła jedynie możliwą tego dnia hipotezę, co i tak nie zmieniało rzeczywistości.

A rzeczywistość była taka, że kiedy dotarła na miejsce zbiórki, zastała jedynie ziejącą pustką przestrzeń unoszącą się ponad zieloną płaszczyzną łąki oddzielającej pszeniczne pola od starego lasu. Tylko smutnie połamane, wąskie liście porastającej łąkę trawy świadczyły o tym, że jeszcze niedawno coś tu się zdarzyło.

Nie czekały na mnie, pomyślała gorzko. Głupie szare gęsi! Czy one w ogóle zarejestrowały jej nieobecność?

Nie – to nie.

Ona za nimi nie będzie leciała.

Ma swoją dumę.

Zresztą one pewnie już nad Atlantykiem, a ona nie ma ochoty na samotną podróż.

No i została.

Na szczęście tegoroczna zima w Europie była bardzo łagodna a zieleniejąca się wokół stawu roślinność dostarczała jej sporo witamin.

W pierwszych dniach wiosny wybrała się w odwiedziny do kurnika i dowiedziała się, że tamtego pamiętnego dnia Kogut nie zapiał o świcie, bo już o północy pożegnał się z tym światem a Rudy Lis uniósł jego waleczne szczątki do lasu.

Co za splot wypadków… wzdrygnęła się Gąska Szara strząsając jednocześnie z piór wilgoć wiosennego kapuśniaczka.

Do siebie wracała piaszczystą dróżką obok parku.

Zamyślona nad dziwnymi kolejami losu nie baczyła zbytnio na otoczenie no i weszła w psią kupę.

Z obrzydzeniem wytarła lepką, kleistą maź w rosnącą przy drodze trawę i postanawiając unikać w przyszłości tego miejsca, poczłapała w stronę swojej wody.

Następnego dnia na stawie zaroiło się od jej gęgotliwych koleżanek i kolegów – tej nocy ptaki przyleciały z Afryki.

Wycieńczone długim lotem ale i uszczęśliwione znajomymi widokami, pluskały się w wodzie zbiornika – nurkując, pływając, chłepcząc ją i radośnie rozpryskując na wszystkie strony świata.

Nie minęło wiele dni a ich początkowy entuzjazm został przygnieciony przygnębiającą ciszą – całe stado (wszystkie ptaki jak jeden) rozchorowało się…

– W wodzie tego stawu roi się od wirusów i bakterii a bytujące tam algi nie są w stanie się z nimi uporać – stwierdził wioskowy Weterynarz i zabronił ptactwu z gospodarstwa zbliżać się do zainfekowanej wody.

Tylko skąd ta infekcja? – zastanawiał się jeszcze cicho.

Autor u.v.

Ryc. ghc

Myśl

Właściwie przyjechałam tutaj z zamiarem kontynuowania pracy nad swoim aktualnym projektem, którym jest video na temat malowania portretu w oleju – tak o jego tworzeniu od podstaw, to znaczy od momentu powstania samej idei.

Obecnie znajduję się na etapie formułowania tekstu, mającego opisać każdy poszczególny krok mojej pracy nad portretem.

Tego typu zajęcie wymaga bardzo dużej koncentracji, a jak podpowiada mi doświadczenie – tę mogę osiągnąć jedynie, mając wokół siebie otoczenie nie zakłócone jakimkolwiek zbędnym hałasem.

Takież miałam nadzieję znaleźć w miejskim parku a ponieważ przyjemna, słoneczna pogoda sprzyjała mojemu zamiarowi – spakowałam rowerową torbę wkładając do niej tabliczkę z niezbędnymi notatkami, długopis, okulary oraz iPhona ze zgromadzonym nań materiałem dokumentacyjnym, po czym wyruszyłam na poszukiwanie oazy spokoju.

Tę zamierzałam znaleźć nad brzegiem przepływającej przez miasto rzeki, jednak kiedy dojechałam do wiodącej tam rowerowej ścieżki, okazało się, że jest ona zamknięta dla ruchu ze względu na przeprowadzane jakieś bliżej nieokreślone (ale z pewnością niezbędne z punktu widzenia władz) prace budowlane. Wobec tego faktu musiałam objechać niemal pół miasta, by w rezultacie na ogrodzony poczerniałym, metalowym parkanem teren zieleńca dostać się od nieznanej mi strony. Po tym jak minęłam gościnnie na oścież otwartą parkową furtkę, udałam się na wstępny rekonesans – jadąc wysypaną drobnym, szarym żwirem aleją zwiedziłam teren, podziwiałam znajdujące się tam wieloletnie drzewa i rozłożyste krzewy, mijałam spacerowiczów (głównie mamy pchające wysokie, nowoczesne wózki z pociechami, choć czasem zdarzył się i szukający kontaktu z dzieckiem tata) pokonując przy tym liczne, wymoszczone szarym, drobnym żwirem alejki oraz malowniczo wybrzuszone, poczerniałe ze starości, drewniane mostki, przerzucone ponad ramionami leniwie płynącej rzeczki, odbijającej nieskazitelnie jasny błękit nieba.

Uwagę moją przyciągnął rozległy, o kształcie niemal idealnego koła skwer ze znajdującą się w jego centrum fontanną. Wokół niej leżała wysypana żółtym piachem dróżka, zachęcająca do przechadzek, a drewniane, na ciemnozielono pomalowane, o staroświeckim, wygodnym kształcie ławki, dyskretnie ustawione pod gęstymi zaroślami otaczającymi skwer, zapraszały spacerowiczów do odpoczynku. Wybrałam jedną z nich – stojącą pod bujnym krzewem czarnego bzu, którego gałęzie (obrzucone o zbliżonym odcieniu zieloności listowiem i baldachimami bladożółtego kwiecia) skłaniając się nad zakątkiem, tworzyły coś w rodzaju naturalnej, mile zacienionej altany.

Usiadłam na ławeczce, obrzuciłam wzrokiem najbliższe otoczenie, po czym zawiesiłam go na pracy fontanny, która (z umieszczonego w jej centrum kręgu skierowanych w niebo ciemnych, żeliwnych rur) w niezmiennym rytmie wyrzucała w górę cienkie, białe niemal strugi spiętrzonej ciśnieniem wody. Stateczna siła przyciągania ziemskiego jedynie na określoną wysokość pozwalała im dotrzeć, wobec czego w pewnym momencie zawracały, by u podnóża płaskiego basenu opaść w utworzoną z tysięcy nieuporządkowanych, drobnych kropli i kropelek białą kipiel. Tam, niczym nieokiełzane języki wodnej lawiny, zanurzały się osiągając kamienne dno, by ułamek sekundy później, odbiwszy się uprzednio od kamiennego dna, wynurzyć się. Potem – przez chwilę jeszcze wzburzone i nieco zdezorientowane – już w następnym momencie rozpoczynały pospieszną wędrówkę w kierunku kamiennej cembrowiny – tym razem już zjednoczone w liczne, lśniące złociście w promieniach zachodzącego słońca kręgi, rozszerzające się i tracące w miarę oddalania się od centralnego punktu swoją energię.

Sama fontanna, niczym olbrzymich wymiarów stacja nadawcza, zdawała się słać jakieś konkretne, przeznaczone jedynie dla wtajemniczonych wieści i stanowiłaby dobry temat do rozważań dla poszukiwaczy śladów przybyszów z Kosmosu.

Usiadłam wygodnie, po czym przymknęłam na chwilę oczy kosztując odgłosy natury: śpiew ukrytych w gąszczach ptaków, pluskanie wody oraz szum wiatru liczącego liście w koronach otaczających mnie starych drzew. Wszystkie te odgłosy zlewały się w w jedną symfonię, którą poeta określiłby z pewnością jako „Majową” a ja bardziej prozaicznie – „ Natura contra COVID”, bo rzeczywiście – tutaj nie odczuwa się tych wszystkich niepokojów wywołanych panującą od dobrych dwu lat pandemią.

Wstałam, by przejść się i nieco dokładniej przyjrzeć najbliższemu otoczeniu…

po kilku krokach zaledwie, na kamiennej ścianie niskiego muru tuż za moją ławeczką, w miejscu, gdzie murek załamywał się tworząc swojego rodzaju otwarte wyjście ze skwerku, dojrzałam dwie metalowe tablice a na nich z wypukłych liter utworzone teksty.

Zainteresowana przystanęłam, by odczytać:

„Ta tablica znajduje się w miejscu,

gdzie przed laty stał dom,

w którym przyszła na świat poetka Ricarda Huch”

Poniżej znajdowały się dwie najistotniejsze daty jej bytności na ziemi:

„ur. 18.07.1864r.” oraz „zm. 17.11.1947r.”

Zamieszczony na tej samej wielkości tablicy obok fragment wiersza poetki mówił:

„Ukochany ojczysty kraju

trudne są drogi nasze,

… wszak chwały twojej przeminął blask,

bądź nam wspomnieniem czynów swoich,

misją i przesłaniem z dłoni tych,

których już brak.”

Ricarda Huch

U.V.

1. maja 2021

Lubię te swoje „biegi po zdrowie”, bo za każdym razem wzbogacają mnie one o nowinki ze świata – takie rzetelne nowinki, żadne plotki. Także piersze tegoroczne majowe popołudnie (co prawda z lekką naleciałością kwietniowych pogodowych kaprysów) wykorzystałam dla zdrowia.

Na swojej ścieżce prowadzącej śladem dawnej kolejki wąskotorowej a aktualnie wijącej się pośród brzozowego zagajnika natknęłam się na stanowisko starszego, siwowłosego człowieka, który postanowił wspomnieć historię – na drewnianym stole (rozstawionym pośród niskiej jeszcze ale już soczyście zielonej trawy) rozłożył szereg zdjęć oraz broszur wspominających przedwojenne czasy; a znajdująca się obok wysoka, również drewniana tablica informowała o rocznicy wyzwolenia Auschwitz. Czarno-białe, niektóre nawet pożółkłe ze starości fotografie przypominały o murach, kolczastych drutach, o bólu i rozpaczy okresu panowania niemieckich nacjonalistów.

„My jesteśmy jedynie kręgiem osób, które nie chcą zapomnieć tamtych okropności i chcących, by i inni o nich pamiętali. My nie jesteśmy żadną partią, ale wystawiamy swojego kandydata – poinformował mnie ten człowiek, kiedy zauważył, jak z zainteresowaniem przyglądam się stanowisku.

W następnym momencie skłonił się ponad stołem, by wskazać na znajdującą się tam, opartą o jedną z kanciastych nóg drewnianą tablicę. Z tablicy wyzierała sympatyczna twarz mojego rozmówcy. Zdobyłam się na odwagę i spytałam z uprzejmym uśmiechem i bez żadnego podtekstu:

„Pańskie nazwisko wydaje mi się znajome, czy jest pan Żydem?”

„Nic mi o tym nie wiadomo, urodziłem się jako ewangelik” zaprzeczył on spokojnie.

„To można urodzić się w jakiejś religii?” – z boku dobiegł nas śmiech.

Spojrzałam w tę stronę i ujrzałam stojącą w pobliżu tablicy wspomnień korpulentną panią w średnim wieku. Czarnowłosą, o szarych oczach… ta to z pewnością nie jest żydowskiego pokolenia, ale wtrąciła się, przypuszczalnie nie chcąc, by rozmowa przyjęła nieprzewidziany obrót, skonstatowałam w myślach.

„Byłem ochrzczony” poprawił się starszy pan spokojnie.

Czarnowłosa pani roześmiała się i na to zapewnienie.

„Też uważam, że z tą decyzją rodzice powinni odczekać do momentu, kiedy dziecko jest zdolne do podjęcia samodzielnej decyzji w takiej tak ważnej sprawie” – poparłam ją.

„Tak, poddawanie się woli obcego człowieka, jakim jest duchowny jeszcze do niczego dobrego nie doprowadziło” – czarnowłosej najwidoczniej spodobała się ta dyskusja, bo dodała jeszcze, że jej rodzice, co prawda w przypadku jej brata ulegli presji babci, ale ją samą uchronili przed pochopnym ustanowieniem kierunku życia dziecka. Teraz jako dorosła kobieta cieszy się statusem ateisty, a nieprzynależność do jakiegokolwiek stowarzyszenia kościelnego uważa za najlepsze, co może się rozsądnemu człowiekowi przytrafić.

Na myśl nasunęła mi się Mikołaja Reja „Krótka rozprawa między panem, wójtem a plebanem”. Cóż, czasy mamy inne, ale niektóre problemy przetrwały.

Tymczasem starszy pan wyciągnął spod stołu dużą, bo wymiaru A4 fotografię. Ta nie była czarno-biała, jak te na tablicy. Wręcz przeciwnie – we wszystkich prawdziwych barwach wyraźnie ukazywała ścianę jakiejś kamiennicy, kiedyś pewnie białą, na zdjęciu natomiast noszącą wyraźne czarne ślady pożogi. Także najbliższe otoczenie kamienicy było ponuro zdewastowane – „to stało się 5. marca” powiedział mój rozmówca.

Przyjżałam się fotografii dokładniej, potem pytającym wzrokiem obrzuciłam jej prezentera.

„To nowi nacjonaliści niemieccy, to oni podpalili tę kamienicę” powiedział smutno.

„W którym roku?” spytałam, myśląc, że to jeszcze jedna fotografia z zamierzchłych czasów.

„W tym roku.” odpowiedział starszy pan a czarnowłosa pani mu zawtórowała.

Nie może być – tu w Brunszwiku?

Zbulwersowana pożegnałam się, po czym pobiegłam dalej. Po drodze zajrzałam pod adres tej kamienicy. Oczom nie mogłam uwierzyć – nowi nacjonaliści w Brunszwiku!

U.V.

Ropucha

– Już czas, Calineczko wstań, dziecko, czas do szkoły, dzisiaj twój pierwszy dzień!

– To już?! – spytała dziewczynka.

Ostrożnie otworzyła oczy, chroniąc je przed rażącymi promieniami słońca, przeciskającymi się przez szczeliny kolorowych, dziecinnych żaluzji – początkowo z trudem, bo powieki sklejone porannym snem zazwyczaj niechętnie unoszą się, ale przypomnienie oczekującego ją wielkiego wydarzenia pomogło – momentalnie przebiegły przez jej pamięć dni przygotowań: pożegnanie z przedszkolem, uroczyste i nieco zabawne, bo przecież przedszkole jest i zawsze będzie i pani powiedziała, że ona, Calineczka, zawsze może przyjść tam z wizytą i bawić się z innymi dziećmi, tylko że ona już jest duża i nie ma ochoty na te głupie przedszkolne zabawy – ona ma teraz poważniejsze sprawy do załatwienia, dla przykładu takie kupno tornistra, albo przymiarkę sukienki, którą dostała od Paci w prezencie na otwarcie nowego rozdziału w jej życiu. To są ważne sprawy. A tornister jest wspaniały – wyposażony w kompletny zestaw pierwszoklasisty: piórnik z mazakami i kredkami w dwudziestu czterech kolorach (Calineczka policzyła je wszystkie, bo potrafi już liczyć) i ołówek jest w nim i pióro na naboje. Tym piórem to będzie pisać, kiedy nauczy już się pisania wszystkich literek ołówkiem; wie o tym od innych dzieci, co do szkoły już chodzą. Poza tym w plecaku znalazł miejsce worek na długim sznurku. Ten jest na rzeczy do sportu i są w nim elastyczne adidasy, takie specjalnie do ćwiczeń w sali gimnastycznej i koszulka do sportu i spodenki gimnastyczne. Razem z mamą to wszystko wybierała. Spodenki są czerwone a koszulka biała – takie same kolory mają trykoty polskich sportowców. Paci też była na pożegnaniu z przedszkolem, a sukienka od niej wisi w szafie i czeka tylko na swój wielki dzień. Ona też się cieszy. Razem z Calineczką. Ta sukienka jest bardzo ładna – w prawdziwie szkolnym, granatowym kolorze, z cienkiej bawełny a na ramionach ma falbanki. Paci powiedziała, że to angielski haft. Ładna. Założę się, że nikt takiej samej nie ma. Ale najpierw poranna toaleta – Calineczka energicznie odrzuciła lekką, letnią kołdrę na bok, po czym wyskoczyła ze swojego łóżka. Jej nóżki zlekceważyły stojące na wąskim dywaniku domowe bamboszki i skierowały się prosto do łazienki. Po drodze dziewczynka zarejestrowała, że wszyscy są już na nogach – mama, tata i jej dwuletni braciszek Pawełek.

– Śniadanie – woła mama.

Jak można tracić czas na śniadanie? – w taki ważny dzień! Ci dorośli nie mają pojęcia o tym co ważne.

– No dobrze – zgodziła się, bo jednak jej brzuszek domagał się jedzenia.

Całą noc przecież nic nie jadła a i wczoraj wieczorem nie miała specjalnie dużego apetytu. To z przejęcia, powiedział tata, no i po tym, jak to powiedział Calineczka już w ogóle nic nie mogła przełknąć. Tylko jeszcze ząbki umyła, bo tak jest zdrowo i poszła spać.

Ach ten brzuszek! Dobrze że dzisiaj jest manna na mleku, o i jeszcze jajko na miękko i wystarczy, nic więcej nie przełknie. W taki ważny dzień przed człowiekiem sześcioletnim, no prawie, ale za miesiąc już ukończy szósty rok i wejdzie w siódmy. Mama mówiła, że dopiero jak miała siedem lat, to poszła do szkoły.

Wreszcie – wszyscy zjedli, Pawełek też – jemu to wolno nie jeść, jak nie chce – wystarczy jedynie, że zamacha rączkami, zamknie buzię, pokręci główką tak mocno, że te jego złote loczki aż rozwiewają się po bokach i mama akceptuje to jego „nie”, a ona, Calineczka, musi wszystko jeść. No, ona nie ma loczków, ale za to ma „fale” – wczoraj, kiedy jej włosy były jeszcze lekko wilgotne po kąpieli, mama splotła je w cztery warkoczyki. Teraz można już je rozpleść. Jeszcze ząbki i tubka pasty dla dzieci w wieku od zera do sześciu lat. Już niedługo będzie używać pasty dla starszych dzieci. Tak, dużo się zmieni.

Dobrze. Teraz sukienka. Ale na łóżku w jej pokoju leży jakaś inna. W różowe kwiatki. Do szkoły w różowe kwiatki? A gdzie jest rożek od Paci? Razem go zrobiły.

– No, ubieraj się , już czas! – do pokoju wszedł tata.

– Gdzie jest mama? Chcę mamy! Gdzie jest moja sukienka? – Calineczka buntuje się, chociaż wie, że musi się pospieszyć.

– Załóż tę! Mama ubiera się.

Tak, jako dziecko nie ma się specjalnie dużo wyboru.

Dzwonek do drzwi – Paci!

– Calineczka nie w sukience ode mnie? – zauważa zdziwiona.

– Założy ją na inną okazję – usiłuje załagodzić Mama, stając w drzwiach łazienki.

– Nie za dużo tych kwiatków? – spytała jedynie Paci.

Dlaczego nie broni swojej racji?, zapytuje się Calineczka w myślach, gdyby się zbuntowała, tak, jak ja nieraz, to bym nie musiała w takim stroju pójść do szkoły w mój pierwszy dzień. Ostatecznie to jest mój dzień, a ja wyglądam jak łączka – rożek szkolnych niespodzianek w kwiatki, sukienka w kwiatki, sandałki w kwiatki – jeszcze jakaś pszczoła się pomyli i mnie użądli…

Paci zmienia temat i chwali kreację mamy.

Wychodzimy.

Pod szkołą czeka już Ropucha ze swoim synem.

O, właśnie zarechotał – Ree!

©Ursula Vortag, Germany 2019

Przerwana synfonia

spring, countess, oil, canvas, 80x40x2cm, no 119919o

Zmysłowa rzecz – mimo że raczej praktyczna niż ozdobna.

Ale osobista.

Może nawet bardziej osobista niż wanna, bo obraz damy w kąpieli nie ma żadnego porównania z wizerunkiem damy za zaparowanymi ściankami kabiny prysznica. Zwłaszcza, jeśli te ścianki są z półprzezroczystego pleksiglasu, pokrytego wzorami imitującymi spływającą wodę – podczas brania prysznica wytryskująca z jego srebrnej główki fontanna wartkich, błękitnych strumyków trafia nie tylko na pokryte mydlaną pianą ciało lecz także na boki kabiny, zmywając zbierającą się na nich parę, ściągając ją w dół i w ulotnych chwilach ukazując różane okrągłości kobiecego ciała. Tumany pary kłębiące się wokół znajdującej się tam, tajemniczej postaci na czas ułamka sekundy zakrywają całość obrazu, by w najmniej spodziewanym momencie odsłonić jakieś jego intymne miejsce – a może tylko stopę, może udo, jakąś część pośladków albo brzucha… ale może też  fragmencik piersi.

Symfonia piękna i spokoju, obiecująca chwilę wytchnienia po dniu pracy…

niestety przerwana gwałtownie – już w akcie pierwszym! zapowiadając katastrofalny przebieg dalszych wypadków oraz przejście utworu w nieznającą wyczucia miejsca i  czasu tragifarsę.

Rumor, który nastąpił nie trwał długo. Ułamek sekundy może.

To jeden z paneli drzwi kabiny wyzwolił się spod ucisku śrub władających jego regularnym ruchem wzdłuż szyny stanowiącej jednocześnie jej górną ramę, po czym – ulegając wpływowi ziemskiej grawitacji – wpadł do wnętrza. O włos ominął zroszoną damę a zatrzymał się dopiero na śnieżnych kafelkach ściany łazienki.

Biorąca prysznic (do tego momentu spowita w delikatną mgiełkę gorąca) poczuła nagły chłód przelatującego tuż obok niej panela – to powiew zimnego powietrza musnął jej przestraszone ciało.

Mogło skończyć się tragiczniej.

Dama chwilowo wolała nie myśleć o takiej wersji.

I co teraz?

Ostrożnie, tak aby jak najmniej wody wydostało się poza kabinę, spłukała z siebie resztki mydlanej piany, zamknęła dopływ wody, odwiesiła srebrną główkę prysznica, po czym przekroczyła wysoki brzeg brodzika.

Jej stopy zanurzyły się w głębokim granacie leżącego przed kabiną bawełnianego dywanika.

Teraz się zacznie, pomyślała.

I nie myliła się.

Nie chcąc samotnie wędrować przez tundrę biurokracji, zabrała na spacer prywatne ubezpieczenie.

Długo to trwało i kosztowało ją nieco nerwów, ale po licznych telefonach, próbach elektronicznego nawiązania kontaktu z zarządem wynajmu mieszkań, paru pismach wysłanych tradycyjną drogą (poleconym), paru rozmowach prowadzonych na żywo, wtajemniczeniu w problem rodziny, pożaleniu się obcym, rzuceniu pytania we wszechmocny Internet, po nielicznych nieefektywnych, prowizorycznych montażach, po zasięgnięciu istotnej i rozstrzygającej wszelkie wątpliwości porady jurystycznej, wreszcie po poinformowaniu wcześniej wspomnianego zarządu o finansowych, przez prawo przewidzianych, negatywnych skutkach niewywiązywania się z umowy o najem – dopięła swego.

Teraz stojąc przed zrekonstruowaną kabiną prysznica zapytuje się, czy podobnie wyglądała walka Davida z Goliatem.

©uv

zainteresowanie i szachy

worry, Grażyna Hajewski, countess, oil, canvas, 50x20x2cm, no 1107819cm

„Kobieta potrzebuje zainteresowania…” napisał ktoś na jakimś tam portalu społecznościowym, po czym dodał „… a kiedy je otrzyma, zezwoli swojemu mężczyźnie na partyjkę szachów z kumplem”.
Dobrze ujęte, odpowiedziałam, zastrzegając, że – jeśli pod słowem ZAINTERESOWANIE skrywa się pokaźna gama uczynków służących związkowi a SCHACHY, to hobby, parę chwil dla siebie, mające na celu oderwanie się od problemów dnia codziennego i „zebranie myśli” – coś, co polecałabym każdemu.
©Ursula Vortag, Germany 2019